Nasze historie

Marzena

Opole

Marzena
Opole

Mam na imię Marzena. Niedawno skończyłam 49 lat, mieszkam w Opolu i jestem szczęśliwą mężatką.

Któregoś dnia stało się… dopadł mnie ten zaszczyt – choroba, której na imię RAK. Nawet jestem spod tego znaku zodiaku… bardzo śmieszne!… To było okropne! Przerażenie, strach i łzy. Dlaczego? Tysiące pytań, na które nie ma odpowiedzi.

A zaczęło się to tak… 4 października 2016 r. poszłam na USG piersi, na opolską onkologię, ponieważ zaniepokoiła mnie zmiana na lewej piersi. No i niestety okazało się, że jest guz, oznaczenie BIRADS 4c. Cóż to takiego oznacza? Nie wiedziałam, postanowiłam zapytać o to w Internecie. I dowiedziałam się… znów – przerażenie, strach, łzy… nie, to niemożliwe! Nadzieja, że może biopsja wykaże coś innego, lepszego? Tym się pocieszałam, to mnie jakoś trzymało.

27 października 2016 r. biopsja gruboigłowa. Bolało okropnie, bo okazało się, że jest naciek. I znowu magiczne słowo onkologiczne, znowu pytałam w Internecie, co to oznacza. Za dużo czytałam, za dużo chciałam wiedzieć…

Wynik biopsji: Carcinoma ductale invasivum G-2. No cóż… wynik z USG się potwierdził. Nadzieja prysła. Trzeba było jednak brać dziada za rogi i wyrzucić nieproszonego gościa! Tylko tyle wtedy pozostało.

24-28 października 2016 r. pobyt na onkologii. Myślałam sobie – jak ja to przeżyję? Tylko nie onkologia! Ale przeżyłam… Wszystko da się przeżyć, przecież trwa walka o życie! Przy przyjęciu do szpitala był ze mną mój wspaniały, kochający mąż, był też brat, którego się nie spodziewałam… Oddział onkologiczny nie kojarzył się nam dobrze, ale jak już się tam było, jak trafiło się na wspaniałe, uśmiechnięte, bojowe kobiety na sali, to wszystko wyglądało inaczej!

Przed operacją było założenie kotwiczki w guza, metalowego haczyka. Bolało, nie da się ukryć, potem z tym mammografia, kolejny ból, ale dało się przeżyć – nie było wyjścia. No i w końcu operacja oszczędzająca, bo na szczęście guz nie miał 2 cm. Wybudzili mnie, byłam szczęśliwa, że żyję, że mam mniejszą, ale całą pierś, że nie mam przerzutów. Kolejne dni przyniosły rehabilitację ręki, przy ćwiczeniach bolała jak diabli, ale trzeba było, bo inaczej ręka nie byłaby sprawna. Mój kochany mąż odebrał mnie ze szpitala, wziął nawet kilka dni urlopu, żeby być ze mną w domu. Wspaniałe!

Oczekiwanie na wynik histopatologiczny….i jest: Carcinoma ductale invasivum G-3. Jeszcze bardziej złośliwy jak po biopsji. Nie miałam już siły płakać… Było konsylium i zapadła decyzja o dalszym leczeniu: chemia, później radioterapia, czy się Pani zgadza? TAK – ja chcę żyć!!!

4 stycznia 2017 r. zaczęłam chemioterapię, akurat w dniu 50-tch urodzin mojego męża… niezły prezent mu zrobiłam! Nie chciałam, nie tak miało być! Po dwóch tygodniach od pierwszej chemii zaczęły wypadać mi włosy, miałam wrażenie, że mnie bolą. Trzeba było golić… mąż w pracy, przyjechała bratowa i zgoliła mi głowę. Na takie chwile człowiek nigdy nie jest psychicznie gotowy. Spojrzałam w lustro i… trauma. Płakałam ja i moja bratowa.

Coś się kończy, coś zaczyna… weszłam w inny etap leczenia, czułam, jakby coś się za mną zamykało, wkraczałam do środka społeczności chorych na raka – tak namacalnie. No cóż, żeby było dobrze, najpierw musi być źle. Kupiłam perukę, kilka turbanów i chustek. Mąż powiedział, że kocha mnie nawet taką łysą… oj popłakałam się! Mam wspaniałego męża – chciał się nawet ogolić na łyso! Ale się nie zgodziłam.

Wzięłam cztery cykle chemii czerwonej (nazwałam je czerwone wino  ) i cztery cykle chemii białej (białe wino), no cóż – trzeba trochę żartować, żeby nie zwariować. Wcześniej musiałam zażyć tzw. port do podawania chemii, bo moje żyły były kiepskie.

Czytając o objawach innych pacjentek po chemii byłam przerażona, ale niepotrzebnie. Każdy jest inny, mój organizm zniósł te terapie nienajgorzej. Nie było wymiotów, biegunek. Jedynie przez tydzień w żołądku nudziło, a potem przeszło. Ostatnia chemia była przesuwana w czasie ze względu na niskie białe ciałka. Dostałam odpowiednie leki i w końcu w czerwcu zakończyłam te cykle. Po chemii wypadały włosy, ale co tam włosy! Odrosną nowe! Szósta chemia zbiegła się z 26 rocznicą naszego ślubu. Kolejny niefajny prezent… było mi przykro…

Następnym etapem była radioterapia, która też przesuwała się w czasie ze względu na niskie białe ciałka. Kolejne leki i zaczęłam kolejny etap – 24 naświetlania, dzień w dzień. Po każdym naświetlaniu ćwiczenia i masaż ręki. Pół dnia na onkologii. 5 tygodni przeleciało nie wiem kiedy.

Przyjmując chemię i radioterapię człowiek czuje się „bezpiecznie” pod opieką lekarzy – jak coś się dzieje, to ratują Ci życie. Po zakończeniu całej tej terapii czujemy się opuszczeni, przerażeni, pojawiają się pytania – co dalej? Ano nic – życie toczy się dalej. Teraz tylko należy pozytywnie myśleć, bo łzy już były i wystarczy. Należy odpowiednio się odżywiać, być aktywnym fizycznie i oczywiście pamiętać o codziennej modlitwie – piszę oczywiście o tym, co mnie pomogło. To pomaga psychicznie jakoś to przejść. Modlę się teraz o to, żebym nie musiała tego więcej przechodzić. A jak będzie – zobaczymy, ufam, że będzie dobrze!

Niedługo wracam do pracy po rocznej przerwie… cieszę się, że czeka tam na mnie to samo stanowisko. Zajmę głowę pracą, myśli, te złe, pójdą sobie hen daleko. Marze też o tym, żeby już wrócić na Fitness – 17 lat ćwiczyłam aerobik – 2 razy w tygodniu, jeździłam na rowerze, chodziłam czasem z pracy do domu 5 km pieszo, żeby rozruszać kręgosłup, nie paliłam, alkohol piłam okazyjnie, podróżowałam za granicę i co? Też dopadł mnie Pan RAK. Nie ma reguły. Jestem pierwsza w rodzinie z rakiem piersi… Mało tego! Od 3 roku życia nie słyszę! Mam tzw. głęboki ubytek słuchu. Tak mnie leczyli antybiotykami, że uszkodzili nerwy słuchowe. Noszę aparaty słuchowe, czytam z ust. Skończyłam normalną szkołę, mam dobrą pracę w Urzędzie Marszałkowskim, mam wspaniałego, słyszącego męża. Radzę sobie nieźle.

Tak, na początku diagnozy jest przerażenie, strach i łzy. Potem trzeba się oswoić z tą sytuacją, nastawić na pozytywne myślenie, prawidłowe odżywianie, aktywność fizyczną i starać się żyć normalnie. Traktować tę przypadłość jak chorobę przewlekłą. Na grypę też przecież ludzie umierają… Sama się sobie dziwię, że tak teraz piszę, bo było ze mną bardzo źle, ale wizytę u psychologa zaliczyłam raz. Uświadomiłam sobie, że jak sama sobie z tym nie poradzę, sama sobie tego w głowie nie poukładam, to żaden psycholog mi nie pomoże. Ale każdy jest inny, każdy potrzebuje innej pomocy. Ja miałam też cudowne wsparcie w rodzinie – szczególnie w moim mężu – to dzięki niemu nie załamałam się całkowicie. Mąż w maju trafił na 18 dni do szpitala, na kardiologię… serce nie wytrzymało. Jak to mówią – nieszczęścia chodzą parami. Oboje jesteśmy na długim chorobowym, ale niebawem wracamy do pracy i mam nadzieję, że już nic złego w najbliższym czasie nas nie spotka.

Nie skupiam się na tym, co boli, ale na tym, żeby kobieco, ładnie wyglądać, bo to pozytywnie wpływa na psychikę. Codziennie wykonuję swoje ulubione ćwiczenia i będę je robić, póki nie wrócę na fitness, a muszę jeszcze nabrać sił. Dużo spaceruję, rower zostawiłam na kolejny rok. I mam nadzieję, że nic już mi w moich planach nie przeszkodzi!